Harmony Clean Flat Responsive WordPress Blog Theme

wśród wspaniałych ludzi

23.11.09 Kasia i Przemo 0 Comments Category : , ,

Pisaliśmy, że nie mogliśmy jakoś znaleźć hosta w Barcelonie. W sumie, z CouchSurfing, dostaliśmy 54 negatywne odpowiedzi. Doliczyć do tego należy osoby, które nie odpisały. To tak w ramach ciekawostki:).

W niedzielę wieczorem, odpisała nam niesamowicie Inna z Mołdawii, której "what's a good news, of course, WELCOME!" tak nas pozytywnie nastawiło, że o mało nie wyfrunęliśmy do Kiszyniowa tego samego dnia;)... Tyle, że rano mieliśmy jeszcze coś do zrobienia.
Pojechaliśmy ok. 10 do Skalnika (sklep taki) skorzystać z promocji - kupując 3 rzeczy, najtańsza z nich gratis. Kupiliśmy więc, dwa śpiwory z ujemnym komfortem (-5, dokładniej) na jesienno-zimowo-wiosenne wypady oraz wymarzony "mały", 35-litrowy plecaczek na kilkudniowe wyjazdy:).

Z Wrocławiem żegnaliśmy się w deszczu, co jednak nie nastrajało nas, o dziwo, jakoś szczególnie negatywnie.


We Wrocławiu szybko złapaliśmy stopa do Krakowa, a tam po pół godziny zabrała nas para, z która z początku jechać mieliśmy tylko połowę drogi do Tarnowa, ale gdy z rozmowy wynikło, że my do Mołdawii, to okazało się, że tym autem dojedziemy aż na granicę węgiersko-rumuńską :).
Szczęście. Na miejscu byliśmy ok. północy i ciągle w mżawce staliśmy dwie godziny, aż zatrzymał się samochód... niemal do kolejnej - tym razem rumuńsko-mołdawskiej - granicy. Przejechanie całej Rumunii zajęło nam o wiele więcej czasu niż myśleliśmy... z granicy przy mieście Oradea do Iaşi jechaliśmy ok 13. godzin, z czterogodzinnym postojem na sen. Wynika to z tego, że jechaliśmy dosyć górzystymi i raczej nie głównymi drogami.
W Iaşi mieliśmy problem z wydostaniem się z miasta... męczyliśmy się przez blisko 3. godziny, aż w końcu pojechaliśmy te parędziesiąt km do granicy marszrutką.
Z granicy - na której trąbili o panującej niedaleko na Ukrainie świńskiej grypie - już szybko do Kiszyniowa zabrał nas bardzo miły Pan, który podwiózł nas pod sam dom Inny i Sashy :).
Wieczorem jeszcze trochę sobie porozmawialiśmy, pośmialiśmy się, zjedliśmy "tradycyjnie improwizowane" :) mołdawskie danie, które specjalnie dla nas zrobiła Inna z Sashą i padnięci poszliśmy spać. W nocy do spania w tym samym pokoju wylądowali jeszcze znajomi naszych gospodarzy, także spaliśmy grupowo, w szóstkę :).

Przemo śpi:)

łóżko

i pokój:)

Od rana zaczęło się bardzo miło:). Dziewczyna, która w nocy zjawiła się w mieszkaniu miała dready i Kasia dostała od niej koralik na dreada... którego tamta dziewczyna dostała na Rainbow w Odessie, od chłopaka, który przywiózł go z Argentyny! :).
Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na miasto ;).
Na początku, w poszukiwaniu centrum, chodziliśmy raczej ponurą częścią Kiszyniowa. Szarość, wielkie i przygnębiające blokowiska. Zjedliśmy to, co lokalne - czyli wszystko co było wege na ulicy, a później trafiliśmy na bazar, czyli w miejsce, które jest dla nas jednym z najbardziej interesujących w większości krajów jakie odwiedzamy. Bazar był niesamowity, cofnięty w czasie, mołdawski.
Aż w końcu, przez przypadek, sami siebie zaskakując, trafiliśmy do właściwego centrum. Momentalnie z szarego, biednego kraju, przenieśliśmy się do stolicy zachodniej Europy. Drogie sklepy, butiki, czysto, bogato...
Cóż za kontrast! Przeogromny...
W centrum usiedliśmy sobie na wielkim placu, pod jeszcze większym budynkiem. Za chwilę przyszedł żołnierz, poprosił o paszporty i powiedział po rosyjsku, że jeden park jest tam, a drugi tam. Znaczy, że ważny jest to budynek i dlatego nikt oprócz nas pod nim nie siedział :).
Do domu wróciliśmy pełni fascynacji kontrastem Kiszyniowa, którego znaczną część widzieliśmy już po zmroku, więc stwierdziliśmy, że kolejnego dnia, musimy wrócić i zobaczyć to wszystko w dzień :).

koralik:)

chaos komunikacyjny z blokami w tle

ruina...

kolej

bazar

ulica jak w Paryżu...

centrum

zanim żołnierz nas wygonił:)

Rano pochodziliśmy dalej po mieście, zrobiliśmy zdjęcie "bramy do miasta", a później jakoś opadliśmy z sił, zupełnie i z zaskoczenia, więc sporo czasu przesiedzieliśmy na herbacie i kawie w bistro, które z przyzwyczajenia, które wynieśliśmy z Kosowa nazywaliśmy "u Abdula" ;)

śniadanie w parku:)

brama miasta

zakaz wnoszenia broni...

stosunek do Rosji

Kolejnego dnia chcieliśmy wybrać się do Naddniestrza. Regionu autonomicznego w Mołdawii, ale od 1990 niepodległego. Jako kraj uznawanego jedynie przez Abchazję i Osetię Południową.
Chcieliśmy... bo nam się nie udało.
Wszyscy, którzy zatrzymali się podczas łapania stopa, chcieli za przejazd pieniądze. No i ciężko jakoś było się w ogóle dogadać. Ostatecznie zrezygnowaliśmy, bo temperatura spadła i przemarzaliśmy.
Pochodziliśmy jeszcze po nieodwiedzonych przez nas wcześniej częściach miasta, a wieczorem wybraliśmy się do kina... na "Katyń"! Gdyż w Kiszyniowie akurat rozpoczynał się festiwal polskich filmów.
Polski film w Mołdawii - ciekawe przeżycie :).

próba stopa do Tiraspolu

Kasia foci:)

:)

polskie filmy:)

Inna, Sasha i my:)

Tak się trochę wystraszyliśmy tego mołdawskiego stopa, że sami nie wiedzieliśmy jak mamy wracać. Inna z Sashą, twierdzili, że im autostop w Mołdawii idzie bezproblemowo i zaproponowali nam, że przemieszamy się - Kasia z Sashą, a ja z Inną, tak aby nie było problemu językowego i podjadą z nami ok. 130km do pierwszego większego miasta w stronę granicy mołdawsko-ukraińskiej - Balti.
Faktycznie, z nimi autostop w Mołdawii wydaje się banalny... ;). I strasznie fajnie, że mogliśmy razem postopować... udało się nawet przejechać za darmo... marszrutką! :)
Ciężko nam było się rozstać z tak niesamowitymi i wspaniałymi ludźmi...
Z Balti do granicy - kolejne ok. 120km - przejechaliśmy marszrutką, która kosztowała nas w sumie ok. 5$.
Najlepsze, że całą drogę stresowaliśmy się czy nas ktoś tu nie chce wykiwać ;), bo przesiadaliśmy się z jednej marszrutki do drugiej, raz za tyle pieniędzy, za chwilę okazywało się, że za więcej i w ogóle wszystko to takie szemrane było. A na koniec niedaleko granicy, przesadzono nas na dodatek w taksówkę do granicy, za którą zapłacił kierowca marszrutki ;).
Granica mołdawsko-ukraińska, jak koniec świata. Późno (ok. 22:00), zimno, ciemno...
Przez ok. 40 minut, w trakcie których chcieliśmy zacząć łapać stopa przejechało jedno auto, w przeciwnym kierunku. Aż... nagle... podszedł do nas Pan i po angielsku (!) powiedział, że on rano jedzie do Lwowa, i że jeśli chcemy to możemy spać u niego w aucie.
Jakże niesamowity i wspaniały to był człowiek!
Siedzieliśmy więc nocą, pośrodku niczego, słuchając w ciężarówce rosyjskiego rocka i pijąc wino, które pić musieliśmy - bo Pan powiedział, że albo napijemy się z nim mołdawskiego wina, albo będziemy spać na dworze ;) (w żartach, oczywiście).
Rano Pan wysłał nas po herbatę, zrobił śniadanie i gdy powiedzieliśmy, że nie jemy mięsa, podsumował:

- nie palicie, nie pijecie, nie jecie mięsa.... oj, nie za dobrze...

Przejechaliśmy razem Ukrainę, aż do Lwowa. Pan nas wysadził i standardowo zaczął padać deszcz:). Nauczeni mołdawskim doświadczeniem do centrum na stopa złapaliśmy marszrutkę:).
Ze Lwowa do polskiej granicy dotarliśmy ok. 19:00.

Niby nie szło nam znowuż aż tak źle! ...Jednak trasę 76okm z Medyki do Gdańska pokonaliśmy w 19 godz. Ah!, bo wspomnieć trzeba, że skoro mieliśmy kilka dni wolnego to postanowiliśmy odwiedzić Niesamowiszczy w Trójmieście!!:).
Trasa Medyka - Rzeszów ciężko nam poszła, natomiast Rzeszów -Warszawa całkiem sprawnie. Nawet przez stolicę przejechaliśmy tranzytem. A z Warszawy do Gdańska przemieszczaliśmy się co 20 -30 km, stojąc wszędzie po troszkę. Czas mieliśmy gorszy niż za majowych mistrzostw autostopowych!
Pierwszym co spotkało nas w Gdańsku, a dokładniej, gdy wysiedliśmy z SKM na Oliwie, był uśmiechający się już z daleka znajomy Beaty. Michał, zdziwiony co my tu robimy i czy czasem nie szukamy ich domu [tzn. Łukasza i jego]. Wyglądaliśmy co prawda na troszkę zagubionych, ale to dlatego, że szukaliśmy soczewicy, by przygotować zupę soczewicową. Jak się jednak okazało w Gdańsku o soczewicę trudno.

Gdy już się odnaleźliśmy z Beatą i zaniechaliśmy zakupu soczewicy zrobiliśmy malutkie warzywne zakupy na zupę z soczewicy bez soczewicy:D.
Wspólnymi siłami wyszła nam najlepsza zupa na świecie!!

Przygotowanie najlepszej na świecie zupy, krojenie i takie tam :)

Konsumpcja najlepszej na świecie zupy;)


Pomimo nieprzespanych 32 godzin, nie byliśmy w stanie zrezygnować z towarzystwa Beaty i Łukasza, bo to właśnie do nich jechaliśmy te 19 godzin z granicy [z czego nas Beata oczywiście wyśmiała - to znaczy, z 19 godz., a nie z tego że do nich]. Wybraliśmy się na spacer po starej Oliwie. Miejsce niesamowite, zupełnie inne od nowoczesnego centrum Gdańska. Stare budownictwo, brukowane uliczki, magiczny park z wodospadem. A późnym wieczorem obejrzeliśmy "Hair" - i, odziwo, my po nieprzespanych 40 godzinach wytrwaliśmy, a usnęła Beata;). Następnego dnia wybraliśmy się na wykłady o schizofrenii - o ludziach bardziej wrażliwych od reszty społeczeństwa. Najpierw została schizofrenia przedstawiona ogólnie przez panią Mariolę Bidzan, a następnie swój wykład miała Arnhild Lauveng - norweszka, która była chora na schizofrenię, udało jej się chorobę przezwyciężyć i od 15 lat żyje bez leków. Jako psycholog pomaga innym ludziom zmagać się z tym problemem.
Wieczorem poznaliśmy Fantastyczną znajomą Beaty - Kingę, u której zresztą spędziliśmy następną noc. Kinia jest tak niesamowicie pozytywna, uśmiech nie schodził jej z twarzy przez cały wieczór, no i oczywiście mołdawski koralik na dreda od razu zmienił właściciela!! Gdy przyszły do Kingi jeszcze Magda- Świeczka - i Beata nie mogliśmy przestać rozmawiać... każdy chciał o wszystkim opowiedzieć, każdy chciał każdego słuchać, a przecież mieliśmy iść na plażę napić się herbaty. Kinia zaparzyła suszony tymianek, który przywiozła ze słowackiej ekowioski, gdzie spędziła część swoich wakacji.
Wybraliśmy się na Kamienną Górę w Gdyni, skąd rozpościerał się widok na Gdynię właśnie :), a później na plażę i w ostateczności herbatę tymiankową wypiliśmy, nieustannie rozmawiając i ciesząc się swoim towarzystwem. Chłonąc niesamowitą, magiczną, pozytywną energię od dziewcząt, na Skwerze Kościuszki tuż obok Błyskawicy [bezcenna pamiątka narodowa, jedyny ocalały okręt zbudowany przed II wojną światową przyp. red.].
Dzień później pobudka miała być o 6, co w rzeczywistości z niewiadomych powodów przesunęło się na 7.00 i niestety były to już ostatnie chwile naszego pobytu w Trójmieście. Uściskaliśmy Kingę na "dowidzenia" - do zobaczenia za 2 dni we Wro na wegańskim weekendzie. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Nasiąknięci niesamowitą pozytywną energią. Zainspirowani Kingowymi opowiadaniami o ekowiosce i po prostu najnormalniej w świecie radośni, szczęśliwi i zakochani wróciliśmy...
I stan ten będzie się utrzymywał,oj będzie...




Beata (po prawej) i Nigdynieprzestającasięuśmiechać Kinga (po lewej)


Na gdyńskiej plaży







Dla chętnych:D

Przepis na zupę:
  • pół włoskiej kapusty drobno pokrojonej
  • kilka marchwi
  • piertuszka wraz z natką
  • maggi w liściach
  • rozdrobnione pomidory z puszki wraz z zalewą
  • 2 garście majeranku
  • odrobina chilli
  • 2 ziemniaki drobno pokrojone
  • podsmażony por i cebula
  • sól do smaku
  • sok z połowy cytryny i otarta skórka z tej samej cytryny
  • 8 rąk do pracy
  • przyjaźń i pozytywna energia!
SMACZNEGO!!



A to my! :)

RELATED POSTS

0 comments